poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Puste dni

 Ambicje mnie przerosły.. Odkąd postanowiłem wrócić do pisania, stwierdziłem, że to jeszcze nie ten czas. Myślę nad kilkoma projektami, ale czegoś mi brakuje. Inspiracji? Wolnych myśli? W głowie mam bałagan i ciężko z tym walczyć. Nie tyle, że absorbujący czas z rodziną, co środowisko wewnętrzne. 


 

czwartek, 11 lutego 2021

Życie rozdziały nam pisze...

 Wielu z Was - moich drogich czytelników - pytało, co z Infernusem. Gdzie nasz polski Tolkien? Gdzie następca Lewisa? Dlaczego nasz wieszcz już nie publikuje, tak znakomitych, z najwyższej półki dzieł?
 Infernus spieszy z odpowiedzią: 
Życie własne rozdziały pisze, a ścieżki tegoż życia są zawiłe, z rzadka właściwe.

Kacperek dzień po narodzinach.

 Ponad rok temu, kiedy jeszcze publikowałem na świat przyszedł mój syn, Kacperek. I jak przy pierwszym dziecku łatwo przychodziło mi cokolwiek zorganizować, tak przy kolejnym nie było absolutnie o tym mowy. Kacper całkowicie zdominował mój czas i myśli. Teraz, kiedy nieco się uspokoiło,myślę, że Infernus małymi krokami wróci do pisania... Wasze półki będą się uginały pod ciężarem nietuzinkowego kunsztu pisarskiego. 
 Zatem do dzieła! 
Pozdrawiam 🤯

sobota, 29 lutego 2020

OPOWIADANIE - Krotka historia zmęczonego karczmarza Błażeja.








   - Poszli mi stąd, pijaki śmierdzące! - powaliłem jednego na ziemię. Drugi, Henio spojrzał na mnie tak trzeźwo jak tylko mu się udało. 
 - Maciej, chodźżeż tutaj natychmiast. - zawołałem doniośle, a ten stanął tuż przy mnie. Czyżby ten młody łapigrosz ciągle tutaj stał bezczynnie, kiedy ja zmagałem się z dwoma czerwonymi, podchmielonymi łbami? Miejscowi są najgorsi! Piją bez opamiętania i za nic wstydu nie mają, przyjezdni zaś zawsze dbają o renomę miejsca, z którego przybyli. 
 - Pomóżżesz staremu! - krzyknąłem łapiąc Franka za kołnierz. Rzuciłem nim z obrzydzeniem. Walnął o drzwi. Jutro obudzi się z dorodnym guzem. I dobrze.
   - Jużże mi stąd pijaki! - kopnąłem jednego w zad, drugi oparł się o mnie bezwładnie. Maciej prędko się nim zajął. Karczma stanęła w cudownej ciszy. Nie wspominam o odorze jaki tutaj panował.
   - Sprzątnij stół młody człowieku - rozkazałem - i czuwaj, bo ja udaję się na spoczynek.
   W tym samym momencie dosłyszeliśmy zbliżający się galop konia. Nalałem piwo do kufla i, jak wspomniałem, udałem się na drzemkę. Nie wyobrażam sobie snu bez kołysanki, jakim było właśnie piwo. Prędko zniknąłem za drzwiami prowadzącymi do sypialni. Wiedziałem, że zbliżają się kolejni goście, ale ufałem mojemu wiernemu posługaczowi i dałem mu zaszczyt przyjęcia nowo przybyłych. Usiadłem wygodnie na łóżku przechylając do ust wspaniały napój.
  - Cudowna kołysanka dla umordowanego karczmarza. - westchnąłem wzruszony.
   Wyprostowałem się i padłem niczym kłoda. Otuliwszy się pierzynką aż pod sam czubek nosa usłyszałem dobiegające za drzwiami kroki Macieja. Prędko rzuciłem okiem za skobel przypominając sobie, że z tej całej uciechy nie zamknąłem drzwi.
   - Cholera - wycedziłem przez zęby.
   Bezczelnie zapukano.
   - Śpię! - wrzasnąłem. Jak mogłem być taki głupi, przecież śpiący powinienem był co najwyżej głośno chrapnąć!
   - Cholera.
  - Pan wybaczy, ale ci dwaj mości panowie...
 Drzwi otwarto z hukiem. Jak mocno żałowałem, żem zapomniał o skoblu.
   - Cholera! - zawołałem podciągając się na łokciach.
   Do izdebki weszli dwaj mężczyźni odziani w czarny płaszcz, czarnym kapeluszem i wysokimi do kolan cholewami. Czarnymi. Zrobiło się dość czarno i niezręcznie.
   - Pan jesteś gospodarz tej... - zaczął ten po lewej.
   - A wy, co mi tutaj... - odparłem, lecz zabrakło mi słów.
   - Musimy porozmawiać. - Ten po prawej trzasnął drzwiami. Przynajmniej on nie zapomniał solidnie zablokować zamka. - Pan jesteś gospodarzem?
   - Do rzeczy, panowie.
   - Czy pan jesteś...
   - Tak, na Boga!
  Ten po lewej zaczął krzątać się po izbie jakby czegoś szukał. Drugi przyglądał mi się uważnie. Nie ukryję, że byłem nieco skonfundowany. Musiałem całkiem głupio wyglądać.
  - Myślisz, że ten się nadaje? - szepnął Lewy do Prawego. Prawy skinął tylko łbem.
   To mi dało czas, bym zrozumiał, że wciąż leżę oparty na łokciach. Usiadłem.
   - Czy panowie mogą nieco rozjaśnić mi tę żenującą scenę?
 Oboje tylko pokiwali łbami. Zdjęli kapelusze odsłaniając długie, żółte i przetłuszczone włosy. Zbliżyli się do mnie.
   - Przechowasz coś - szepnął tajemniczo Lewy.
   - Zostawcie u mego pomocnika. Czymś jeszcze mogę służyć, czy raczej dacie mi spokojnie odpocząć.
   - Nikt poza tobą nie może o tym wiedzieć - odparł Prawy. - Masz dobry schowek?
   - A co ja niby mógłbym do takiego sobie chować?
   - Masz?
  - Mam. - Poddałem się.
   - Zatem, gdzie? - Prawy zaczął wymachiwać rękoma.
   - Wolnego! Macie mnie za głupca?
   - Słuchaj - Lewy wyciągnął przed siebie sztylet, ślina stanęła mi w gardle - albo robisz jak chcemy, albo wsadzę ci to między żebra.
   Oblał mnie pot, poczułem w przełyku powracające piwo. Zwymiotowałem nie oszczędzając płaszczy gości. To ich rozwścieczyło ostatecznie, przez co, nie wiedzieć kiedy i jak, znalazłem się poturbowany pod stolikiem. Krew spłynęła  po twarzy, patrzyłem na powiększającą się kałużę. Wygramoliłem się spod stolika i napotkałem nieprzyjemny wzrok obu panów.
   - W porządku - wystękałem. - Za ile?
  - Jak wrócimy, to się dowiesz.
 - Jak sobie panowie życzą. - Splunąłem krwią. - Dajcie, co chcecie przechować i odejdźcie jak najdalej.
   Okazało się, że to nie taka prosta sprawa. Pozwolono mi zmyć z mości panów breję, po czym wytłumaczono w czym rzecz.
  - Nie można było tak od razu? - czułem, że znów coś głupiego powiedziałem.
   Sprawa się miała tak: należy przechować parciany worek z czymś, o czym nie mogłem wiedzieć, więc surowo zabronili zaglądać do środka. Panowie mieli udać się w nieznane mi miejsce, wrócić najpóźniej następnego poranka, solennie wynagrodzić, zabrać co ich i zniknąć na wieki. Nic trudnego. Wskazałem miejsce, gdzie trzymam oszczędności i bezpiecznie schowałem doń worek. Jakie było ich zdziwienie, kiedy wskazałem kopkę gnoju. Z łatwością podniosłem tę odpychającą rzecz, przecie zamontowaną do kilku desek. I tu zdziwili się mocniej, kiedy doszło do nich, że kopka to wyrzeźbione i aromatyzowane drewno. Taki ze mnie artysta. Obiecałem nie ruszać worka do ich powrotu, każdy by tak zrobił mając po raz drugi ostrze sztyletu przed sobą.
   - Szerokiej drogi. - Pozdrowiłem odjeżdżających. - A żeby was piorun usmażył - mruknąłem do siebie.  Wstrząśnięty całym zajściem nie mogłem usnąć, tym bardziej, że ziemia była twarda i zimna. Wstać też nie myślałem, bo wszystko mnie bolało od łokci po czubek każdego włosa. Leżałem więc tak sobie myśląc jakie grzechy popełniłem, że Pan nasz mnie tak pokarał.
 - Ja to bym tam sprawdził co jest w woreczku. - Ktoś przerwał medytację.
 - Maciej? - Spróbowałem zgadnąć.
 - To ja, panie Błażeju.
 Zza komórki wyłoniła się sylwetka łapigrosza, głos upewnił mnie, że to on.
 - Skąd wiesz o woreczku? - Podciągnąłem się tak wysoko, jak tylko mogłem.
 Maciej kucnął przy mnie i zaczął przyglądać się obitej twarzy. Nie ukrył przede mną, że wszystko słyszał i częściowo widział. Wspomniał o nowoprzybyłych, ktorych nie przyjął, gdyż, jak twierdził, stanęli parę kroków przed karczmą tylko po to, by jej się przyglądać.
 - Ciekawych gości ostatnio przyjmujemy - odparłem powoli wstając. Maciej to porządny chłopina, bez ceregieli pomógł  mi wstać na równe nogi. - Nie chcę patrzeć na ten przeklęty skarb szaleńców.
 - To, jak pana potraktowali było godne pożałowania, nie miałbym zatem skrupułów zajrzeć do środka.
 - Tyś mądry chłopak. Ściągajmy gnój!
 Jako się rzekło, tak zrobiliśmy. Woreczek wyjąłem delikatnie i nie mniej subtelnie położyłem na rzeźbie. Rozwiązałem supełek zastanawiając się jak go potem związać, żeby wyglądał na nienaruszony. Spojrzeliśmy do środka nie dostrzegłszy niczego, to było oczywiste - mrok nocy nie pomagał, a księżyc nawet nie myślał zajrzeć tu na chwilę. Włożyłem dłoń do worka tak powoli i ceremonialnie jak tylko mogłem. Na dnie leżało coś twardego, małego jak piąstka chłopięca i...
 - To coś jest ciepłe - szepnąłem.
 Wziąłem tajemniczy przedmiot do ręki i wyciągnąłem z worka. Maciej nieco podniecony delikatnie dotknął tego czegoś. Wstrzymał oddech, przejął rzecz i zbliżył ją do siebie. Przyglądał się temu jakby ciemność wcale mu nie przeszkadzała. Wtem jakby stopniowo poczęło oddawać lekki czerwony blask. Odskoczyłem. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem.
  - Toż to magia! - Nie mogłem odeń oderwać oczu.
  - Tak - odparł chłopiec uroczyście - to jest magia. Zdaje się, że to - tu się chwilę zastanowił - kamień filozoficzny.
  - Filozoficzny? - odparłem zdziwiony. - W takim razie musi być mądrym kamieniem.
  - Mądrym to on jest, panie Błażeju, przecież to cud natury, to wszystkie żywioły w jednym, to jest legendarny kamień, to... to jest poszukiwane od setek lat!
Maciej oddał mi nerwowo ów mądry kamień, po czym dodał:
- Schowajcie to, i niech jak najszybciej wracają panowie w czerni. Nie możemy tego przechowywać, zbyt dużo możemy za to zapłacić, nawet życiem.
  - Mi to mówisz? - wystawiłem policzek, gdyby zapomniał o tym, co mnie spotkało.
 Nie dbając o ślady zbrodni związałem supełek pospiesznie. Woreczek zniknął pod kopką, my udaliśmy się do karczmy. W drodze pomyślałem ile wart jest  taki mądry kamień. A gdyby tak uciec i sprzedać?
  Przeszliśmy na front karczmy. Jakieś cienie nieopodal stojące mocno nas wystraszyły. Nie odezwałem się, chociaż serce zaczęło mocno kołatać. Jeżeli oni cicho, to i ja będę milczał. Podeszliśmy do drzwi, Maciej złapał za kłódkę i nie mniej  poruszony niż ja oznajmił, że są to ci, którzy stali przedtem w tym samym miejscu. Mało nie poleciałem jak długi. Ile jeszcze moje serce wytrzyma?
  - Zdaje się, że macie coś co należy do nas - zawołał jeden z cieni głosem chrapliwym.
Spojrzałem na Macieja, szukając ratunku. Nie znalazłem, bo i on stał jak słup soli.
  - Zdaje się, że macie coś co należy do nas! - powtórzono innym grubym tonem.
 - Panowie do nas mówicie? - Udawałem głupiego. - Mamy sporo alkoholu, wygodne łóżka, a jak panowie chcą coś do żołądka wepchnąć to poradzić też możemy.
 W milczeniu podeszli na swych koniach kilka kroków. Patrzyli wciąż w bezruchu, jakby czekali na coś więcej.
  - Kobiet nie mamy - zawołałem na prędce dając znak łapigroszowi, żeby wszedł do środka.
  - Mało gościnni jesteście - usłyszałem stojąc u progu.
 Zacni panowie pozwolili sobie podejść bliżej. Zeskoczyli z koni i powoli szli w naszym kierunku.
 - Pan jest gospodarzem?
  Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że już gdzieś to słyszałem. Wolałem tym razem grzecznie odpowiedzieć, a w skutek tego rozgościli się przy stole nie oszczędzając mojej przychylności. Przyodziani byli podobnie do Lewego i Prawego, lecz tym razem nie czerń, a grafit królował wokół nich. W tym czasie, kiedy oni milczący popijali z kufli, poszedłem nieco zmyć z siebie ślady ostatniej wizyty. Z naiwną nadzieją, że już sobie poszli wszedłem do części karczmarskiej. Obsługiwał ich Maciej, widziałem jak drżą mu ręce.
 - Można na stronę, gospodarzu? - zapytał z lekkim uśmiechem Pierwszy.
  I co ja mogłem? Podszedłem według prośby szanownego gościa. Szczerze to miałem już dosyć, a powieki poczęły przybierać na wadze. Miałem nadzieję, że niedługo nas opuszczą.
 - Słucham. - Stanąłem przy nich. Wcale rozbudowaną musieli mieć muskulaturę, słowem tęgie chłopy!
 - Oddaj co nasze, życia nie ryzykuj.
 - Proszę wybaczyć panowie, ale nie wiem o czym mowa.
 - Możemy rychło pamięć przywrócić! - uniósł się Drugi podnosząc nogawkę. Do kozaka przypięty miał nóż.
 Tej nocy nie przeżyję, tak pomyślałem.
 - Skąd wiecie o kamieniu? - palnąłem.
 - O czym? - przybliżył się Pierwszy.
Zająknąłem tylko, coś wycedziłem przez zęby. Drugi szarpnął mnie za rękaw. Złapał kowalskimi dłońmi za nadgarstek i mocno przyłożył do blatu. Pierwszy wyciągnął nóż. Maciej wyskoczył zza lady, but Pierwszego skutecznie odparł atak chłopca. Leżał pod kominkiem ledwo przytomny. Nie mogłem drgnąć sparaliżowaną ręką.
 - Zdaje się, że wspomniałeś o kamieniu. Gdzie?! - Pierwszy wbił ostrze noża obok mojej uschniętej dłoni.
 Milczałem, tym razem wolałem zupełnie nic nie mówić, ale to ich rozwścieczyło bardziej. Drugi puścił mój nadgarstek, złapał za kołnierz i niemalże wbił mnie w ścianę. Słyszałem jak deski za mną trzasnęły. Miałem nadzieję, że to kręgosłup i lada moment śmierć zakończy moją niedolę.
 - Gracie mi na nerwach! - krzyknął Drugi. - Gdzie jest kamień?
 Pokazałem mężczyźnie w graficie na jego dłoń mocno opartą o gardło. Nieco zwolnił ucisk.
- Na Boga - łapałem powietrze do płuc - nie znam żadnego kamienia, nie wiem o czym mówicie. Zlitujcie się...
 Przerwała mi pięść któregoś, uderzenie było szybkie i mocne. Upadłem na podłogę. Patrzyłem tylko na te cholerne grafitowe kozaki. Przed oczami zrobiło się ciemno. Coś jeszcze mówili, ale całkiem utraciłem zmysły.
 - A pogrzebcie sobie w gównie! - wrzasnąłem zrezygnowany.
Poczułem ból na głowie, żebrach, znów na głowie, piersiach i nogach. Drzwi otwarto z hukiem. Uderzenia ustały, ból się podwoił. U wejścia zrobiło się czarno, a czerń ta rychło zmieszała się z grafitem. Szczęk broni, kurz wzniecony, krzyki i łamane deski.
- Macieju - zwróciłem się ostatkiem sił - nalej swemu panu piwa... o tak! to najlepsza kołysanka jaką znam.

  

piątek, 21 lutego 2020

OPOWIADANIE - Krąg




 W blasku migoczących świateł odbijają się różnie ukształtowane kamienie. Zlepione w całość stworzyły wilgotny, chłodny świat. Zamknęły przed Nimi obraz oblicza mroku. Każdy odłamek skalny mógłby opowiedzieć własną historię, nie uczyni jednak tego, gdyż usta natura im zamknęła pozostawiając jedynie oczy otwarte, a uszy wrażliwe. Kruche w swej naturze pozostają lite, solidarnie trzymając wiedzę w sobie. Kamienny monolit obserwuje badawczo tych, którzy świetlny ogień wzniecają i wchodzą jeden za drugim ustawiając się w kręgu. Twarze zasłaniają im szerokie kaptury. Milczą. Głowy pokornie  spuszczone w geście oddania. By dociec co skupiło uwagę nieznajomym, należy  popatrzeć ze sklepienia. Pomogą znane nam formy skalne. Odbijają one obraz pokiereszowanego zwierzątka. Trzewia krwią tryskające, pyszczek rozdarty w pół, a oczy bez wyrazu patrzące.
 Ciszę przerywają szepcząc jednogłośnie. Światła niepewnie drżą. Szept zamienia się w doniosłą chóralną pieśń, która króluje podnosząc wrzawę. Jakieś cienie wędrują między okrytych czarną opończą. Coraz to szybciej, szybciej... Zlewają się w jedno ciemne ciało. Rozchodzi się grzmot, trzask, wizg.  Truchło zapada się pod ziemię. Znika. Nieznajomi zsuwają się na posadzkę bez znaku życia. Cisza. Wszystko ucichło, zostają tylko światła rzucając obraz na monolit. Kamienne formy nadal milczą przed Nimi, zostawiają wszelką wiedzę dla siebie. Są wilgotne i nieme, chłodne i wrażliwe...

środa, 5 lutego 2020

Z ostatniej chwili.

Wczorajszej nocy.
Ukontentowany chłodnym piwerkiem, podirytowany kolejną porażką w gierce E&P, nadszedł piękny czas na puszczenie dymka na balkonie z moją piękną żoną. Dzieciaki śpią spokojnie, więc i cygar smakuje wysmienicie. Środek miasteczka, a jednak cisza idealna, jedynie słychać u sąsiada harmonijne dzwoneczki feng shui. Słyszę jakiś męski głos, im głosniejszy tym bardziej przekonuje mnie, że to bardziej monolog niż rozmowa z kimś. Gada przez telefon - myślę. Zza winkla wyłania się mężczyzna odziany w czarny płaszcz. Mruczy pod nosem. Idzie ciężkim równym krokiem. Patrzę jak na wariata z racji tego, że mówi sam do siebie. Nagle zatrzymuje się. Milczy. Zapomniałem o dzwoneczkach. Przypatruję się "wariatowi". Ten odwraca się na pięcie i rusza. Znów mruczy, coś mówi sam do siebie. Patrzę jak na wariata.
- Czegoś zapomniał - zaproponowałem żonie.
 Zniknął za blokiem, słyszeliśmy czyjąś rozmowę. Monolog?
Tej nocy.
Ukontentowany chłodnym piwerkiem wrzucam tekst na opowi.pl., odpisuję na komentarz. Gram. Podirytowany kolejną porażką w gierce E&P stwierdzam, iż nadszedł czas na puszczenie dymka na balkonie z moją piękną żoną. Powietrze rześkie, dzieciaki śpią. Pięknie! Rozmawiamy o wszystkim i niczym. Słyszę z oddali znajomy mi mruk. Jakaś ciemna postać wyłania się zza bloku. Patrzę nań. Facet ubrany w czarny płaszcz z czarnym kapeluszem głośno stąpa przed siebie. Wyraźnie prowadzi monolog. Znam ten widok!
 - Ciekawe, czy  zawróci - szepnąłem próbując nie przerywać ciszy.
Facet zatrzymał się, spojrzał na drzewo i bez jakiegokolwiek zawahania odwrócił się i ruszył z powrotem. Mruczał coś pod nosem. Uniósł wzrok. Popatrzył na nas,  po czym zamilkł. Głośno krocząc  zniknął za blokiem. Słyszeliśmy tylko czyjąś rozmowę. Zdumieni weszliśmy do mieszkania.
 - Może on do żywych nie należy - szepnęła żona.
Uspokajałem ją twierdząc, że facet był jakimś wariatem. Szczerze sam nie wiem co myśleć...
Historia oparta na faktach.

niedziela, 2 lutego 2020

OPOWIADANIE - osobliwy przypadek inspektora Kobe







CZ. I

            Sprawa, którą zamknąłem i o której chcę opowiedzieć, rozszerzyła horyzonty wyobraźni, tak bardzo potrzebnej w moim fachu.  Detektywi mrocznego osiemnastowiecznego świata lekko nie mają. Jest to świat pełen intryg i nieporządków, świat krwawych zbrodni i w końcu świat oddany ciemnym mocom. Zajmowałem się wieloma przypadkami, lecz ta sprawa, początkowo śmieszna i niedorzeczna, zasłużyła na tych parę stron.
Do rzeczy!
Gabinet umieściłem we własnym mieszkaniu na ulicy Rajskiej, ze względu na oszczędności. Ile bowiem detektyw mógł zarobić? Zależało to od sprawy, a raczej od zleceniodawcy. W tym przypadku do gabinetu przyszedł dobrze wyglądający, jak się okazało, szlachcic.
Był początek kwietnia, kiedy wyżej wspomniana persona pojawiła się blada i zrozpaczona. Pewien, że mężczyzna przychodzi w kolejnej typowej sprawie zapytałem o przyczynę tak obscenicznego wtargnięcia.
- Szanowny inspektor Kobe? – sapnął.
- We własnej osobie – odpowiedziałem. – W czym mogę pomóc?
- Dziwy! Dziwy miły panie – roztrząsł się. – We dworze… w noc ciemną… Wszystko niszczy, co na swej drodze spotka.
Spojrzałem na frustrata. Wysłuchałem z nieukrywanym zdziwieniem i rychło dałem do zrozumienia, że sprawa ta daleka jest od mojego fachu.
- Jakże – podniosłem głos – urodzenie pańskie nie winno iść w parze z męstwem i honorem? Na cóż u pana strój szlachcica? Lęka się pan własnych mar! To niedorzeczne.
- Na honor! – Krzyknął odkrywając połę płaszcza, rękojeść szabli błysnęła. – Jak mam walczyć z czymś, czego widzieć nie jestem w stanie?!
- W takim razie, tym mocniej przekonany jestem, że sprawą powinna zająć się osoba duchowna.
- Zapłacę, zapłacę hojnie – rzucił gorliwe spojrzenie - za jedną spędzoną noc w moim dworku.
- Ile? – Zapytałem nie mniej łakomy.
- Oddam złota, dużo złota, lecz wskaż mi pan, że nie zwariowałem.
No cóż. Zgodziłem się na tak łatwy zarobek. Miałem spędzić noc w salonie pomyleńca i otrzymać sporą sumkę. Umówiliśmy się na siódmą wieczorem. Bez jakichkolwiek przygotowań wyruszyłem pod wskazany adres. Zatrzymałem się pod bramą, gdzie szanowny klient wyszedł uradowany. Włożył w kieszeń mojego płaszcza niewielki woreczek, zapewniając, że wynagrodzi mnie hojniej.
Weszliśmy do lasku prowadzącego do dworku. Budynek był niewielki z jednym piętrem i gankiem, w którym stał ktoś na wzór lokaja. Wprowadzono mnie do jadalni. Usiadłem na miękkim obitym czerwonym materiałem krześle, po czym podano mi kawę.
- Dziękuję – rzekłem rad z gospodarza. – Gdzie, więc te przykrości pana spotkały, panie Waful?
Mężczyzna wskazał na sąsiedni pokój stanowiący salon. Nie wszedłem doń, gdyż potrzeby takiej nie było. Należało wpierw zapytać o pozostałych lokatorów i z nimi porozmawiać, bądź spojrzeć w oczy. Mimika wiele mówi. W rzeczywistości nie miałem zamiaru wgłębiać się w tę parodię, po prostu nawyk kazał badać każdego. Z poznanych mi osób warto wspomnieć panią Konstancję, żonę pana włości. Miła, uprzejma z niej kobieta, lecz dało się wyczuć, że drżą jej dłonie, jakby bała się mojej wizyty. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że po części była winną minionych wydarzeń. 
Minęła dziesiąta godzina. Mieszkańcy usunęli się do swoich izb zostawiając mnie samego w ciemnym salonie, gdzie stały dwa stoły: jeden dzienny, a drugi do haftowania, bądź czytania. Usiadłem przy drugim mniejszym, był mniej oświetlony wpadającym blaskiem księżyca, więc i ja stałem się mniej widoczny.
Gdzieś po północy, kiedy zaczęło mi się przysypiać usłyszałem lekki szmer. Spostrzegłszy, że dochodzi z sypialni, w której spoczywali małżonkowie, postanowiłem, że i ja utnę sobie drzemkę. Wiele straciłem! Obudziwszy zorientowałem się rychło, że krzesła sąsiedniego stołu odwrócone były doń oparciami, a wazon ktoś przestawił na sam kant. W salonie panował półmrok, jaśniało i wtedy wszedł zaciekawiony pan Rajmund.
- Był tu! – Krzyknął ze zgrozą. – Widział pan go?!
- Niewiele – skłamałem. – Musze się bliżej przyjrzeć temu zjawisku.
Co miałem powiedzieć? To, że ktoś był w salonie wiedzieliśmy oboje, lecz tego, kto był przyczyną całego zamieszania nie wiedzieliśmy, a znałbym prawdę nie zasypiając. Postanowiłem kłamać i poprosiłem o jeszcze jedną noc, w cenie pierwszej oczywiście. Odjechałem rozgoryczony. W ciągu dnia wyspałem się solidnie, tak żeby sen nie zmógł mnie ponownie. Przemieszczenie się mebli stało się zastanawiającym zjawiskiem, chciałem sobie, jak i panu Waful udowodnić, że za sprawą stoi człowiek z krwi i kości. Minęła siódma wieczorem, kiedy przywitano mnie jak poprzedniego dnia pod bramą. Weszliśmy do salonu, usiadłem przy dużym stole. Podano nam kawę. Obserwowałem wszystko.
- Rozumiem, że portrety przedstawiają członków rodziny? – rzuciłem.
- Ach, tak. Tutaj jest mój ojciec, dobry z niego był myśliwy - uśmiechnął się klient. – Dalej na lewo jego brat, złego słowa o nim nie powiem, a tutaj, jak widzimy portret mojej żony.
- Tak, tak, poznaję. Gdzie właściwie teraz jest?
- W kaplicy – odparł – przy ozdabianiu ołtarzyka, zdaje się.
- Czy tylko tutaj występują, nazwijmy je, dziwne zjawiska?
- Tylko w salonie, nocą, zapewniam inspektora.
- Dobrze, więc pozostaniemy do rana.
Gospodarz wzdrygnął się.
- O nie! Panie, nie zostanę tutaj ani chwili dłużej!
Szlachcic ten od początku wydawał się tchórzliwym, w tej rozmowie upewnił mnie, że się nie mylę. Domownicy poszli spać. Zapanowała głęboka cisza, salon pokrył mrok. Siedząc na krześle usadowionym pod portretem ojca pana Rajmunda wsłuchiwałem się w każdy szmer, bądź skrzypnięcie. Nie straciłem czujności nawet po kilku fałszywych alarmach. Ten przed godziną pierwszą okazał się całkowicie podstawny. Zatrzeszczały deski, gdzieś pod drzwiami prowadzącymi do gabinetu klienta. Coś mną wstrząsnęło, poczułem dreszcze. Z ciemnego kąta pokoju wyłoniła się smukła postać. Nic jej nie oświetlało, widziałem tylko jej zarys. Cień przeszedł obok stołu, nagle wazon przewrócił się bez jakiegokolwiek huku, krzesła zadrżały. Intruz zatrzymał się pod oknem. Wstałem, by przyłapać go na gorącym uczynku. Wtedy… zniknął! Ulotnił się jak kamfora. W połowie podniecony i rozczarowany przeszedłem cały salon po trzykroć, spojrzałem za zasłony, wyjrzałem za okno. Nic! Pewien byłem, że coś widziałem, a może to tylko sen? Jednak, kiedy się otrząsnąłem wraz ze świtem przyznałem, że dzieje się to naprawdę.
- Musi pan porozmawiać z proboszczem – zaproponowałem przy śniadaniu.  Rajmund rozszerzył źrenice, nie ruszył się, patrzył na mnie.
- Więc nie zwariowałem? – zapytał wmurowany.
- Możliwe, że oboje postradaliśmy zmysły. Proboszcz oceni.
Pospieszyliśmy do probostwa. Ze względu na wczesną porę kazano nam uzbroić się w cierpliwość, gdyż proboszcz jeszcze jadł śniadanie. Po godzinie wpuszczono nas, opowiedzieliśmy minione wydarzenia. Ksiądz wskazał nazwisko zakonnika, który powinien był nam pomóc. Wezwano go do kancelarii. Powtórzyliśmy nasze opowiadanie, ksiądz Eugeniusz wysłuchał je z całkowitą powagą, po czym obiecał pojawić się przed zachodem słońca.
- Moja misja dobiegła końca – oznajmiłem Pana Rajmunda. Jego twarz przybrała smutnego wyrazu, poczuł, że został sam, lecz musiałem odejść od tej sprawy.
Wróciłem do swoich zajęć, miałem jeszcze niedokończone śledztwo, więc z ulgą opuściłem problem dworku państwa  Waful. Nie ukryję, że część, jakiś skrawek moich myśli pozostał we dworze. Do snu ułożyłem się wcześnie, szybko zasypiając. Rankiem zbudziło mnie głośne uderzenie o drzwi. Założywszy szlafrok pobiegłem zapytać o powód tak wczesnego najścia. We drzwiach stał nikt inny, jak ksiądz Eugeniusz. Zaprosiłem gościa do środka nieco rozdrażniony ciężkimi powiekami.
- Ksiądz wybaczy, lecz…
- Tak wiem – zatrzasnął za sobą drzwi – musimy porozmawiać, teraz… tutaj!
- Czy to konieczne? – Zapytałem wprost.
- Sam pan się przekona, jeżeli pozwoli mówić.
Zgodziłem się, nie miałem ochoty, lecz wszystko wskazywało na to, że myliłem się sądząc, że to koniec sprawy.
- Jak pan inspektor wie – zaczął – byłem u państwa Waful, jak pan się domyślił we dworze cuchnie jakąś tajemnicą, lecz nie wie pan, a ja już tak, kto jest nieproszonym gościem.
- Z całym szacunkiem, proszę księdza, ale ja tę sprawę zamknąłem.
Egzorcysta spojrzał na mnie, w oczach błysnęła powaga i strach.
- A więc zgłaszam panie inspektorze Kobe, że zabito człowieka!
- Jakże zabito? – Zapytałem. – We dworze Waful?
- Tak jest, w sposób okrutny i podły! Rozmawiałem z ofiarą.
Zaśmiałem się głośno. Ksiądz  rozmawiał z ofiarą – niedorzeczne, lecz jak się okazało później – prawdziwe.
- Z całym szacunkiem księże, ale mój zawód upadłby, gdyby ofiary morderstw miały głos w sprawach.
Usiadłem na fotelu, Eugeniusz poszedł w moje ślady.
- Więc twierdzi ksiądz, że rozmawiał ze zwłokami? – Puściłem arogancki uśmiech.
- Z duszą! – Odparł pewien siebie.
W tym momencie coś, jakaś myśl we mnie uderzyła. Wszak moje osobliwe spotkanie z intruzem dowodziło, że ksiądz rzeczywiście mógł go spotkać. Podjąłem małe śledztwo, pytając o przebieg spotkania z duszą ofiary. Ciężko było uwierzyć w każde słowo. Gdyby nie moje przeżycie w salonie odprawiłbym szaleńca skąd przyszedł. Duch mężczyzny twierdził, że szuka swojego mordercy, że zabito go w ogrodach dworu. Sprawa budziła się, nabierała tempa. Powróciłem do niej, lecz z dystansem.

Osobliwy przypadek inspektora Kobe
 CZ II.

 Egzorcysta podziękował za obiecaną mu współpracę i, po wyczerpującej rozmowie,  udał się do klasztoru na spoczynek. W tym czasie zaparzyłem pobudzającą herbatę, podsumowałem sprawę prowadzoną przed poznaniem państwa Waful, po czym odtworzyłem każdy szczegół nowego śledztwa. Wspomniałem wtedy o zachowaniu pani Konstancji, była niespokojna, przy czym unikała spotkań naszego wzroku. Wiedziałem, że należy przyjrzeć się damie dworku.
W godzinach popołudniowych wybrałem się do klienta ofiarując pomoc w wybadaniu ducha… tak! „Duch” stał się już właściwym określeniem dla punktu naszego zainteresowania. Podczas wizyty zauważyłem, że pani domu niechętnie mnie przyjmowała. W jej głosie, sposobie mówienia rozumiałem myśl: „niech pan już idzie”, bądź „to nie pańska sprawa”. Właściwie trudno było ją podejść, nie mogłem zapytać wprost, czy wie coś, czego ja nie wiem.  Pewnym natomiast było, że coś ukrywa. W godzinach wieczornych zjawił się ksiądz Eugeniusz.
- Tak myślałem, że tutaj pana spotkam – przywitał się, wyglądał na ukontentowanego moją obecnością.
- Poproszono mnie o pomoc, więc jestem.
Oboje udawaliśmy, że przypadek pozwolił na wspólny powrót do śledztwa. Wyszliśmy na tyły dworku, by wśród spokojnych drzew i ciszy ogrodu pomówić o dalszym działaniu.
- Tej nocy – zacząłem – będziemy obserwować nie tylko salon, ale i okolice dworu. Myślę, że nie ma lepszego pejzażu dla zjawy, jak mroczne aleje.
- Inspektorze! – zagrzmiał egzorcysta. – Mówisz, pan, jak artysta, nie jak śledczy.
- Ma ksiądz rację – odparłem – jednak myślę, że należy nocą zbadać okolice.
- Tak też zrobimy.
Ciemniało, kiedy pozostawiono nas samych w salonie. Rozpoczęła się trzecia z kolei noc. Siedzieliśmy przy mdłym blasku lampki. Skupiony egzorcysta wpatrywał się i nasłuchiwał. Każdy szmer czy trzask drewnianej konstrukcji dworu nie mógł pozostać ominięty. Ja natomiast, będąc również czujnym, zastanawiałem się nad motywem zbrodni, a po dwóch bezowocnych godzinach zacząłem powątpiewać w prawdziwość słów księdza. Znużony kompletną nicością zaproponowałem obejść ogród, którego chłodne powietrze miało pobudzić nasze zmęczone powieki. Tak też uczyniliśmy. Z początku typowy scenariusz: wietrzyk kołyszący liście drzew, zupełna cisza, a to wszystko spowite mrokiem. Minęliśmy pierwszą sadzawkę – przyznam, że robiła wrażenie - i skręciwszy w prawo usłyszeliśmy czyjś szept. Gdzieś niedaleko, z widoczną próbą pozostania niezauważonym, rozmawiali jacyś ludzie. Pochyliliśmy się nieco wyglądając za krzak. Oto, co ujrzałem: pani Waful z całkowitym oddaniem siedziała obok jakiegoś mężczyzny, z pewnością nie był to pan Rajmund.
 To była schadzka! To była zdrada!! To było cudowne śledztwo!!! 
Eugeniusz oniemiał, uczynił na piersi znak krzyża i z trwogą oglądał hańbiące przedstawienie. Dla mnie wiadomym stało się zachowanie pani Konstancji. Otóż czuła, bała się, że niechcący odkryję potajemny romans. Ha! Miała rację. Nie oglądaliśmy tej sceny zbyt długo, musiałem oddalić gorszący księdza widok. Gniew zarysował mu się na twarzy. Owszem, należało skarcić panią Konstancję, ale zaszkodziłoby to dochodzeniu. Wróciliśmy do salonu, a usiadłszy doświadczyliśmy kolejnego incydentu. Drzwi prowadzące do gabinetu zaczęły trzaskać o futrynę, obrazy się kołysały, stół dygotał. Eugeniusz wstał, rzekł coś po łacinie. Wszystko ustało. Do rana nic więcej się nie wydarzyło, jednak ksiądz zaproponował użyć kolejnej nocy swoich technik, byśmy mogli porozumieć się z duchem. Wiedzieliśmy więcej, do śledztwa dołączył romans pani Konstancji, może on miał jakieś powiązanie z odwiedzinami ducha. Tego wszystkiego mieliśmy dowiedzieć się następnej nocy.
Cały dzień przepędziłem na spoczynku, późnym popołudniem przyszedł Eugeniusz, który na przywitanie oświadczył, że gdyby inkwizycja jeszcze prosperowała, ten oddałby grzesznicę w jej własne ręce. Obiecał powrócić do występku kobiety po zakończeniu śledztwa. W końcu wyjął z teczki tablice pełną liter i cyfr, a także napisem „tak” po lewej i „nie” po prawej. Znałem tę tabliczkę, to była plansza Ouija! Strach przeszył mnie na wylot, ten człowiek, ten szaleniec myślał poważnie o kontakcie z duchem! Wieczorem ponownie zjawiliśmy się u państwa Waful zapewniając, że jesteśmy blisko zakończenia odwiedzin zjawy.
Nadeszła kolejna, czwarta noc. Państwo Waful nie wiedziało o naszych zamiarach, ani nawet o bogactwie naszej wiedzy. Żal było mi nieświadomego pana Rajmunda, nie podejrzewał swojej żony o tak gorszącym uchybieniu. Opuszczono nas. Do północy nie wydarzyło się nic.
- To najlepsza pora! – rzekł podniecony Eugeniusz i wyciągnął planszę oraz drewniany wskaźnik.
Pouczył mnie, dał wyczerpującą instrukcję, co do bezpieczeństwa obcowania ze światem astralnym. Nie ukryję, że poczułem się, lekko mówiąc, skonfundowany. Usiedliśmy przy dużym stole rozświetlonym lampką. Egzorcysta ustawił planszę przed sobą i oboje położyliśmy palce na wskaźniku. Bicie serca znacząco mi przyspieszyło.
- Czy jest tutaj ktoś poza mną i inspektorem? – rzucił odważnie Eugeniusz.
Nic. Cisza, bezruch.
Ksiądz powtórzył pytanie. Jakaś siła pchnęła wskaźnik w kierunku słowa „tak”. Puściłem drewnianą figurkę, egzorcysta zganił mnie spojrzeniem.
- Czy chcesz nam coś powiedzieć? – kontynuował towarzysz.
Wskaźnik znów popłynął na „tak”. Milczałem, wiedziałem, że muszę być twardy, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek, bądź wszystkiego.
- Jesteś ofiarą napaści? – spytał Eugeniusz.
„Tak”
- Czy byłeś członkiem familii Waful?
Tym razem figura uciekła na „nie”.
- Kimś ze służby?
„Tak”.
- A więc służyłeś państwu Waful?
„Nie”.
Spojrzeliśmy po sobie. Włos zjeżył mi się na wszystkich członkach ciała.
- Byłeś sługą jakiegoś gościa państwa Waful?
Wskaźnik pozostał w bezruchu.
- Ciężkie pytanie – mruknął ksiądz, po czym, zniecierpliwiony, rzucił krótko. – Kto cię zabił?!
Nagle stół zadrżał, lampka zaczęła migotać, a obraz pani Konstancji zaczął gwałtownie podskakiwać mało nie wypadając ze ściany.
- Wiedziałem! – krzyknąłem pewien, że chodzi o panią dworku.
Wtenczas wskaźnik wysunął się gwałtownie z naszych dłoni i zatrzymał się na literze „R”.  Szybko położyliśmy palce na figurce prowadzącej do kolejnej litery „A”, następną była „J”, potem „M”. Już wiedzieliśmy o kogo chodzi. Duch ułożył imię „ Rajmund”!
- Dlaczego to zrobił? – zapytał pełen ekscytacji Eugeniusz.  – Dlaczego?
Odpowiedzią był niezrozumiały splot liter i cyfr. Zapamiętaliśmy je, ale nie potrafiliśmy zrozumieć przekazu. Wskaźnik w końcu ugrzązł na „Do widzenia”.
- Nic więcej nie powie – rzucił wyczerpany zakonnik.
- Ale sprawcę mamy! – podsumowałem puszczając z ulgą wskaźnik.
Poukładaliśmy szyk liter w wielu kombinacjach nie mogąc nic sensownego ułożyć. Egzorcysta przyjął, że znaki ułożono w jakimś szale. Seans zakończyliśmy podnieceni. Należało przyjrzeć się panu Rajmundowi. Nie mogliśmy go aresztować od razu, a co ważne, póki co, nie musieliśmy - przecież podejrzany nie znał naszej wiedzy. Zastanawiające stało się to, że  po morderstwie ten niegodziwiec zgłosił się do mnie. Może do zabójstwa doszło miesiące temu, oprawca poczuł się nieuchwytny, sumienie zażegnał, a duch stał się niewygodny.
Rankiem pan Waful pytał o przebieg sprawy. Powiedzieliśmy prawdę o rozmowie z duchem zatajając cały przekaz. Szlachcic strwożył się, nie wiem, czy to ze świadomości morderstwa, czy z faktu, że w domu gości zjawa. Wspomnieliśmy, że duch obiecał odejść, lecz potrzebuje czasu.
- Uff – westchnął. – A więc koniec odwiedzin?
- Raczej tak – odparłem.
Oczywistym było, że musiałem skłamać, dzięki temu podejrzany nadal mógł czuć się bezkarny, a tym samym mniej rozważny. Teraz mogłem czytać z jego twarzy, skupić się na nim. Gdybym wcześniej wiedział to, czego dowiedziałem się po seansie nie traciłbym czasu na panią Konstancję. Może rzeczywiście nie zdawał sobie sprawy, z tego, że duchem była jego ofiara, a może zjawa nas oszukała? Przecież Eugeniusz rzekł po seansie z właściwą sobie posępnością:
- Być może mamy do czynienia z przebiegłością demona!
-  Co dalej księże Eugeniuszu? – zapytałem, kiedy opuszczaliśmy dwór. Przyznam, że egzorcysta przejął inicjatywę.
- Myślę, że nachodzenie, a właściwie nieustanne i jawne nachodzenie dworku mogłoby spotkać dezaprobatę. Wtedy utknęlibyśmy w martwym punkcie.
- A to, co wiemy jest niewystarczające, by udać się na policję. Brak dowodów – dodałem odprowadziwszy księdza pod bramę klasztoru. – Ma ksiądz na myśli dalsze działanie poza oczami państwa dworku?
- I uszami oczywiście.
- Rozumiem – nadążałem za myślami Eugeniusza.
Pożegnaliśmy się pełni nadziei.
Należało znaleźć ciało służącego i przedstawić je, jako dowód w sprawie. Pomóc miała sama ofiara. Kolejny seans urządziliśmy w ogrodach dworku. Uważając, by nie zostać zdemaskowanym schowaliśmy się między bujnie rosnącym cisem. Obawialiśmy się jedynie psów strzegących posiadłość, ale te tak bały się zjawy, że stały się całkowicie bezużyteczne, jeżeli chodzi o formę straży. Seans miał odbyć się w całkowitej ciemności, świadomi byliśmy, że odczytywanie liter będzie co najmniej rzeczą trudną. Trzymając palce na wskaźniku pytaliśmy o obecność zjawy. Mróz przeszył nasze dłonie, zerwał się niepokojący wiatr, a oczom naszym ukazała się postać młodego mężczyzny. Odskoczyłem. Egzorcysta wstał patrząc w lodowaty wzrok chłopca.
- Więc jesteś – zawołał nie spuszczając go z oczu.
Postać milczała, w jego spojrzeniu rysował się zarówno gniew jak i strach.
- Wskaż nam miejsce, gdzie spoczywa, w sposób niegodny, twoje ciało – zażądał Eugeniusz.
Duch kiwnął palcem, poszliśmy za nim, kiedy on miast iść – sunął. Zbliżyliśmy się ku dworkowi, co stawało się niebezpieczne dla śledztwa. Dreszcze przechodziły mi po ciele, egzorcysta wydawał się podekscytowany. Zaprowadzono nas na tyły dworku za niewielki spichlerz. Zjawa stanęła przy północnej ścianie i, wciąż milcząc, wskazała na ziemię. Zauważyliśmy fragment podłoża w naruszonym stanie. Popatrzyliśmy po sobie. Wiedząc, gdzie trzymano sprzęt gospodarstwa popędziłem do stodoły, złapałem coś, co wyglądało jak szpadel i prędko wróciłem zabierając się do roboty. Nieudolne ukrycie zwłok pozwoliło wyczuć coś przy trzecim uderzeniu narzędziem. W tym czasie, zauważyłem, że egzorcysta przypatrywał się zjawie poruszając usta jakby do modlitwy. Odsłoniłem nogi nieboszczyka, a idąc dalej resztę ciała z poderżniętą szyją. Uwolniła się woń rozkładanego ciała.
- Synu– rzekł uroczyście Eugeniusz. – Obiecujemy pochować cię w sposób godny w poświęconej ziemi. Odzyskasz spokój.
- Spokój? – powtórzył młodzieniec. – Spokój uzyskam, kiedy mój oprawca odda mi ducha!
- Zapewniam – wtrąciłem – że zwyrodnialec, o którym mówisz sprawiedliwą otrzyma karę.
- Chcę jego śmierci! – krzyknął wzburzony, po czym zniknął.
Wtedy usłyszeliśmy jakieś grzmoty we dworze i zauważyliśmy migające światła w jego izbach. Zrozumieliśmy, że zbudziliśmy gniew zjawy. Sforsowaliśmy tylne drzwi, wszystko leżało w nieładzie, usłyszeliśmy krzyk kobiety. Pobiegliśmy do sypialni. Ciało Rajmunda unosiło się w powietrzu, meble leżały roztrzaskane co do deski, lampki migały. Pani Konstancja spostrzegła nas we drzwiach i podbiegła chowając się za naszymi plecami.
- Duchu służby! – krzyknął Eugeniusz. – Uwolnij ze swych rąk tego człowieka. W imię Chrystusa, nakazuję ci!
Szlachcic upadł na łoże z trzaskiem. Jęknął. Duch wcale się nie uspokoił, przeciągnął łoże przez izbę. Sparaliżowany Rajmund spadł na podłogę. Służba, jak i część rodziny zbiegli się zaciekawieni zamieszaniem. Nakazałem im wrócić do swoich izb.
- Wiemy wszystko panie Waful! – rzuciłem bezpośrednio.
Spojrzał na mnie, zerwał się i wyskoczył przez okno. Chciał uciec. Puściłem się za nim, a w ślad za mną Eugeniusz. Przyznam, że szlachcic wcale żwawo nie biegał, toteż dogoniliśmy go przy sadzawce niedaleko dworku.
- Pan zabił tego biednego chłopca! – złapałem go za szyję.
- Nie wiedziałem, nie wiedziałem, że to tylko sługus tego tchórza! – rzucił półgłosem.
- O kim mówisz?
- Moja Konstancja – odparł zrozpaczony. – Kocham ją bezgranicznie, ona żyje z nim – tutaj upadł na kolana rosząc ziemię łzami. – Tamtej nocy, myślałem, że to mój konkurent. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Wziąłem z gabinetu sztylet, przyczaiłem się i podciąłem mu gardło. Później, kiedy…
- Dość! – zawołałem. – Panie Rajmundzie Waful, jest pan aresztowany!
- Nie! Proszę, to była pomyłka.
- Zabiłeś pan człowieka!
- Nie możecie mnie zamknąć – szarpał się. Eugeniusz pomógł mi podnieść zbrodniarza. Doprowadziliśmy go do dworu.
- Zdaje się, że będziesz bezpieczniejszy w więzieniu, niż we dworze pełnym głodnych zemsty zjaw – rzekł sucho egzorcysta.
Pozwoliliśmy oskarżonemu przygotować się do osadzenia. Udaliśmy się z nim do garderoby, zdjął z wieszaka żabot, przygotował spodnie i płaszcz. Poprosił o prywatność, chcąc się przyodziać. Nie mogliśmy opuścić garderoby. Zatrzymany wskazał nam niewielki sąsiedni pokoik, coś jakby alkowa bez okien i dodatkowych drzwi. Zbadaliśmy pomieszczenie, oskarżony nie miał stamtąd drogi ucieczki, więc dostał pozwolenie. Z naszego polecenia zostawił uchylone drzwi. Czekaliśmy cierpliwie, minęła chwila, wtedy rozszedł się huk. Wbiegliśmy do izdebki. U stóp gabloty leżał, z roztrzaskaną głową, szlachcic. Z lufy pistoletu jeszcze dymiło.

Dziś, kiedy wylewam na papier ten osobliwy przypadek, mija pierwszy dzień od pochówku młodego sługi. Sprawę rozwiązaliśmy, lecz oprawca zadał sobie samosąd, nad czym niewymownie ubolewam. Co zaś się tyczy pani Konstancji, zniknęła ze swoją służką. Zanim pan Waful pojawił się u mnie nie wierzyłem w jakiekolwiek zjawiska nadprzyrodzone. Oddaję świadectwo o wydarzeniach w charakterze kuriozalnym. Nabrane doświadczenie zmieniło mój stosunek do świata, poszerzyło horyzont wyobraźni. Jednak dusze istnieją, lecz my jesteśmy ślepi i głusi, wszak utrzymujemy, że zmarli głosu nie mają, ale czy na pewno?

KONIEC

wtorek, 21 stycznia 2020

MNICH, M.G. LEWIS


Tytuł:
 MNICH.
Tytuł oryginału:
 THE MONK, A ROMANCE,
Autor:
MATTHEW GREGORY LEWIS
Wydanie:
MAŁOPOLSKA OFICYNA WYDAWNICZA "ZEMPOL"


Mnich - powieść grozy pisana piórem Matthew Gregory Lewisa, tworzącego na przełomie wieków XVII i XVIII. Wydanie pozwoliło mu osiągnąć sukces pisarski, ale nie obeszło się bez kontrowersji, bowiem Mnich przepełniony był przemocą, przesadnym erotyzmem, a także bluźnierstwem. Powieść powstała w dobie Czarnego Romantyzmu i cieszyła się uznaniem takich pisarzy jak Bayron. 





 Książkę dostałem całkowicie przypadkowo, wziąłem się za nią niemalże natychmiast. Scena początkowa wprowadza nas w klimat i stopniowo oddaje to, co najmroczniejsze. Bohaterów poznajemy w sposób przemyślany i po ich czynach. Powieść przepełniona jest grozą, a miejsca akcji wcale od niej nie odbiegają: zamczysko, katedra, podziemne labirynty, cmentarz klasztorny, więzienia pod kluczem inkwizycji hiszpańskiej... jest tego naprawdę sporo, co daje świadectwo mocnej powieści grozy.
 Ambrozjo, nasz tytułowy bohater, daje się poznać jako mąż świątobliwy z surowymi zasadami. Widzimy człowieka cnotliwego uważanego za niemalże świętego, a przecie tak łatwo rozpalono w nim namiętności i pożądanie właściwe jego kwiecistego wieku. Splot wydarzeń doprowadza Ambrozja do zguby, staje przed sądem, zostaje skazany na stos, aż w końcu...
 Nie samym występnym Ambrozjo autor żywi naszą ciekawość . Świetnie wkomponowane wątki splatają się ze sobą tworząc suspens mistrzowski, wręcz arcydoskonały. Spotykamy, już na samym początku, wysoko urodzonych kawalerów, których wybranki zacny pan Lewis nie oszczędził. Ogromne afekty spotykają się z przeciwnościami losu, cierpienia wręcz depczą im po piętach. Losy nadobnych dziewcząt kończą się różnie, kawalerzy zaś mężnie przechodzą próbę jaką zgotował im autor. Analizując ciąg wydarzeń naszych bohaterów łatwo dochodzimy do wniosku, że sprawcą ich niedoli był sam Ambrozjo, a raczej podszepty przebiegłej Matyldy, która okazała się...
 Jakby komuś było mało, to mam coś na sam koniec - mroczne scenerie mrożące krew w żyłach śmiało potęguje obecność samego Szatana.

 Historia historią, jednak autor do przemyśliwań wręcz namawia. Czy nie złorzeczymy w stosunku do innych, którzy myślą i robią inaczej niż nakazuje nam religia? Patrzymy złowrogo na tych, którzy postępują inaczej niż zakłada nasza religia.

Podczas, kiedy historia pana Lewisa wciągnęła mnie całkowicie, zaczęła się rodzić w mojej głowie własna historia. Obudziły się we mnie muzy nakazujace wziąć długopis do ręki i pisać, pisać... pisać. Odrodzilo się we mnie to, co drzemało, co było nieuniknione -  wróciłem do pisania, które porzuciłem ponad dziesięć lat temu i... piszę, chcę tego.

Korzystając z okazji zapraszam na mój profil na portalu lubimyczytac.pl :
 https://lubimyczytac.pl/profil/293036/infernus


wtorek, 14 stycznia 2020

OPOWIADANIE - OGIEŃ I MGŁA

 








   Nad gęstą mgłą wyrastały skalne formy. Między nimi, Margot udało się spostrzec kamienne krzyże. Błądząc oczyma, wciąż nie dowierzała swej odwadze, a zarazem  głupocie.
 - Gdybym choć chwilę uroniła łzy żalu, wtedy to duch Weitersona poznałby moją słabość. Wykorzystałby każdą chwilę, żeby zadrwić ze mnie. O! niedoczekanie!
Wyrażając swą odrazę do zjawy, czekała ze zgrozą, aż ta się pojawi. Bacznie przyglądała się opadającej ku ziemi mgle. Pod wpływem panującego mrozu, kończyny dzieweczki zesztywniały, kiedy ona, doszukując się w ciemnościach, wytrwale wypatrywała rozmówcy.
Rozniosły się skrzekliwe wołania ptactwa, po czym dołączyły doń pieśni wilków. Margot mogła jedynie wydobyć z siebie pisk uległości.
Chmura, która spowiła cmentarzysko, poczęła lekko opadać. Ujawniła tym samym, koczujące na gałęziach drzew ptactwo. Niepewnie i z przerażeniem dziewczyna  ruszyła aleją, brodząc we mgle. Bacznie przyglądała się kolejnym nagrobkom.
 - Margot – stanęła przy jednym z nich, szepcząc do siebie – czy uda ci się ocalić własną duszę? Nie jesteś przekonana do praktyk Elwiry. Co jeśli nie uda się nasz projekt? Co się wydarzy,  kiedy okaże się, że czary są zbyt słabe? Czy tej nocy, powstanie tutaj mogiła z napisem: „ Za życia ckliwa. Ot leży i spoczywa,  ongiś piękna Margot”?
 W tym momencie zwróciła uwagę na wyjącego nieopodal wilka. Kiedy drapieżnik pochylił grzbiet, dzieweczka zauważyła za nim żarłoczne małe wilki ze zbroczonymi krwią pyskami. Ukontentowane wieczerzą, przyrządzoną z ciała biednego zwierzątka, nie zwróciły uwagi na przechodzącą niewiastę.  Ruszyła dalej, powątpiewając w efekty wyprawy.
 - Weiterson! Pokaż się, wiem, że tu jesteś. Czas skończyć tę żałosną grę! Jeśli tu jesteś – pokaż się tchórzu.
 Nie dowierzała słowom jakie wypowiedziała. Skąd ta nagła porywczość? Czyżby to kolejna gra Weitersona? Chmury przegonił wiatr, mgła opadła do cna. To pozwoliło Margot spostrzec w oddali żywo poruszającą się płytę nagrobną. Wiedziała, że to znak od zjawy, która nękała ją, odkąd sztylet, który w jej posiadaniu zatopił się w ciele mężczyzny dokonującego próby zhańbienia jej czystości. Margot zbliżywszy się, spostrzegła lśniące płótno zakrywające tajemnicze ekscesy. Podeszła bliżej, żeby przekonać się co skrywała fatalna tkanina. Usłyszała spod niej przepełnione namiętnością uniesienia. Margot wzdrygnęła się i z przerażeniem dociekała prawdy. Zbliżyła się nieco i ujrzała wystające spod płótna dwie złączone namiętnością twarze i splatające się ramiona dwojga kochanków. Ci nie przerywali swych przyjemności, obojętna im była stojąca nieopodal dzieweczka w złotawej sukience. Rozkosz jaką się oddali zdawała trwać wieki. Zza kamiennego spoczynku nieszczęsnego nieboszczyka  wyszły tłumy wilków. Zwierzyna ze spokojem przyglądała się urządzanym praktykom.
 - Och! – wzdrygnęła się - powinnam zaprzestać i odejść. Ależ co to? Płótno stanęło w ogniu? Jakże się martwię o własny los. Och, ojcze, co masz baczność nade mną, wyciągnij mnie szczęśliwie z położenia jakie gubi moją duszę!
 Ogień obficie oblał grób i przybrał mocno krwistej barwy. Płomień uderzał wprost na Margot i lekko przyrumienił jej lico.
 Margot wciąż spoglądała na otoczoną zwierzyną mogiłę. Mężczyzna podniósł się lekko, wciąż spoglądając na swą kochankę i wtedy tempo z jakim nacierał przybrało na gwałtowności. Tak! Nie było już delikatnych uniesień. Na nic zdały się krzyki kochanki, na nic błagania Margot, by ten ułaskawił swą ofiarę.
 - Precz z tobą gwałcicielu! Niech twoja dusza spłonie w piekielnym ogniu! Precz!
Cmentarzysko rozbrzmiało płaczem i krzykiem. Ogień nie myślał gasnąć, wręcz przeciwnie - słup żaru wznosił się coraz wyżej. Drapieżniki odsunęły się nieco, jednak nie przerywały bacznej obserwacji wydarzeń o tak ciężkim grzechu. Mężczyzna bezlitośnie napierał swym narzędziem, a to z pewnością raniło ofiarę. Ogień dobrał się pod płótno, jednak nie sprawiło to żadnego wrażenia na bestii.
 Margot spojrzała na oświetloną twarz mężczyzny.
 - Nie! To nie możesz być ty! – drżała na widok zjawy Weitersona. – Czego chcesz? Idź do diabła kreaturo!
 Duch zaśmiał się grubym i nienaturalnym głosem.  Nie brakowało w tym szyderstwa. Skóra jego zwęgliła się do takiego stopnia, że nie sposób było odróżnić  nocnego firmamentu od bestii.
 Już miała powziąć praktykę czarów, kiedy spostrzegła, iż co do słowa zapomniała zaklęcie.
 - Jestem zagubiona. Ojcze co sprawujesz sądy sprawiedliwe, ocal mnie. Ocal!
 Margot z bezsilności padła na kolana.
 Ciosy wykonane żałosnym narzędziem okazały się śmiertelne. Ofiara  bezwładnie zsunęła się z płyty nagrobnej, a ogień rozświetlił jej oblicze.
Margot spojrzała z żalem na twarz kobiety. Rozpoznała w niej samą siebie…




   Każde wyłapane kopiowanie i plagiat zostaną zgłoszone. Chroni mnie do tego prawo autorskie. Jeżeli nie masz własnych pomysłów i powielasz innych, to lepiej odpuść z pisaniem.


czwartek, 9 stycznia 2020

PROLOG




Chciałbym zaznaczyć, że post ten będzie nudny i bezwartosciowy. 

Gdzieś początkiem drugiej dekady życia pisałem opowiastki o złych duchach. Nie świadomy byłem tego co robię, po prostu chciałem tworzyć jakieś historie na tle mrocznych zamków, domów, czy szkół. Jeszcze w gimnazjum coś pisałem, ale głupota nastolatka wzięła górę - kiedy ja pisałem, rówieśnicy szaleli na dworze. Szkoła średnia była tym przełomem. Co ja robię? Zachowuję się jak pryszczaty odrzutek z kompleksami! I poszło, odrzuciłem precz wypociny będąc pewnym, że słusznie robię i jestem luzak. Zapomniałem o tym swoim głupim pisaniu. A przecie to był najlepszy wiek, by rozwijać świadomie pasję. Język polski był znienawidzonym przedmiotem w szkole.
Jakieś osiem lat temu dostałem - całkiem przypadkowo - książkę, która według opisu miała być powieścią grozy. I w ten sposób zacząłem czytać Mnicha piórem M.G. Lewisa. Czytając tę jakże wciągająca historię zacząłem układać w głowie własną. Czas pisania musi wrócić, obudź się! 
   Wróciłem do szufladkowego pisania. Zacząłem tworzyć.
 Los chciał, że po roku na świat przyszła moja córeczka, a skupienie przeszło na rodzinę. Powieść skończyłem dwa lata temu. Pokazałem jej fragment jednej osobie trudniacej się w tłumaczeniu książek. Ocenę dostałem pozytywną, podbudowującą ( ale czy szczerą?). Niestety nadmiar zajęć tej persony zakończył prędko znajomość. Kolejno wziąłem się za opowiadania, które zamieściłem na portalu pisarskim. Chwale sobie tę stronkę, ale odpuściłem, bo jakże iście poetycko irytowała mnie jedna łysa.... Ehhhh. 😠 Zaczynam się żalić, więc przejdę do meritum. Niniejszy blog... no wlasnie, czy ktoś w ogóle to czyta...